poniedziałek, 13 grudnia 2010

Fotografia dnia pracy



W UM w mieście na P. wprowadzono "genialny" pomysł, którego celem było zwiększenie efektywności pracy urzędasów, tzw. "fotografię dnia pracy". Jest to arkusz, w którym urzędasy dokładnie mieli się rozliczać z każdej minuty (z robienia siku również). Jest to tak zajebiaszczyy wynalazek, że funkcjonował... jeden dzień i wczoraj został zawieszony. Trochę szkoda, bo w pocie czoła spłodziłem własną "fotografię dnia pracy", którą można poczytać poniżej:


7.29

 
W cudowny sposób zmaterializowałem się pod drzwiami Urzędu po wcześniejszej dematerializacji w przedpokoju mego domostwa. Ten sposób bezcielesnego i wyjątkowo sprawnego przemieszczania się w dniu dzisiejszym uznałem za najwłaściwszy z racji wyjątkowości tego dnia. Dziś bowiem w miejscu mego zatrudnienia wprowadzono kolejne usprawnienie, mające na celu optymalizację wydajności pracy a polegające na raportowanie każdej przepracowanej minuty. W specjalnym arkuszu każdy urzędnik chronologicznie ma opisać w wszystkie wykonywane czynności jakich dokonuje w ciągu regulaminowego dnia pracy: rozmowy służbowe, przyjmowanie i wysyłanie korespondencji, wyjścia z biura, regulaminowy odpoczynek, korzystanie z toalety, itp. Poetycko nazwano to „fotografią dnia pracy”. Chyląc czoła przed geniuszem takiego rozwiązania i będąc bardzo podekscytowanym, nie mogłem dopuścić, bym z jakichkolwiek przyczyn (włączając w nie klęski żywiołowe, upadek meteorytu, wizytę roznegliżowanej sąsiadki pragnącej pożyczyć karmę dla świstaka, nagabywanie osiedlowego żula, odczynianie uroków po widoku przeskakujących żywopłot łysych zakonnic w okularach) , miał spóźnić się do pracy.

Tradycyjne metody przemieszczania jaki e stosowane są powszechnie przez nasz gatunek uważam za mało efektywne i bardzo czasochłonne. Ta sama droga, którą dzięki teleportacji pokonuję w jedne mgnienie oka, środkami komunikacji miejskiej zajmuje mi 45 minut, pieszo - 12 minut, zaś pieszo lecz w stanie upojenia alkoholowego (dokonanego w celach badawczo-poznawczych) od półtorej do trzech godzin i 17 minut (włączając w to tradycyjne w takich okolicznościach przerwy w postaci: zwracania resztek niestrawionego posiłku lub nadwyżek alkoholu, polegiwanie w miejscach do tego nieprzystosowanych, nagabywanie i molestowanie przypadkowych osób w większości przypadków płci przeciwnej, udawanie buczącego transformatora, odgrywanie pantomimy i włączanie w nią przechodniów, odśpiewywanie sprośnych piosenek lub najnowszych hitów z list przebojów, próby nawiązywania bliższej znajomości i konwersacji z przystankiem autobusowym, uliczną latarnią lub słupem ogłoszeniowym).

Mimo, że mój sposób transportu posiada pewne wady (w skutek niepojętych przeze mnie anomalii, czasami materializuję się nie całkiem kompletny – dziś zauważyłem, brak części lewego ucha, co powoduje pewien dyskomfort w wykonywaniu służbowych telefonów, slipy natomiast miałem założone na lewą stronę – dla pewności sprawdzałem kilka razy, i rzeczywiście są założone odwrotnie, ale pooglądam dokładnie raz jeszcze, tak dla pewności pewnej, czy to slipy są założone odwrotnie, czy może jednak są dobrze, tylko że ja jestem na zewnątrz tych slipów zamiast wewnątrz ), to i tak uważam za najbardziej efektywny. Nie chcę tu zdradzać szczegółów, bo znikanie i pojawianie się w innym miejscu, zdaje się nie być popularne wśród znanych mi ludzi i mogłoby zostać odebrane jako nietaktowny popis czy też naigrywanie się z ułomności bliźnich, którzy z racji swych niedoskonałości zmuszeni zostają do poruszania się pieszo lub wystawiania na próbę swej cierpliwości i asertywności wobec kierowców, drogowców, pieszych, cyklistów i obcokrajowców, podczas wystawania w korkach.

7.30-8.15

Drogę od drzwi Urzędu do swego biura pokonuję już tradycyjnie, przesadzając schody kilkoma zaledwie susami. O tej porze na korytarzach nie ma zbyt wielu petentów (ale już za chwilę zrobi się już tłoczniej), więc nie ma potrzeby torować sobie przejścia łokciami, kopniakami, czy okładania co bardziej przykrego w obyciu zawalidrogi segregatorem. Pewnym krokiem zmierzam więc w kierunku biura z radością odnotowując fakt, że zamelduję się w nim z punktualnością godną szwajcarskich czasomierzy. Niestety, pradawna prawda powiada, że im bardziej się człowiek stara tym bardziej mu nie wychodzi. Zaplanowana punktualność z faktu, przerodziła się w pobożne życzenie, za sprawą pewnej kobiety, która akurat teraz musiała się objawić na niemal pustym korytarzu i zagrodzić mi drogę. W pierwszej chwili nawet się uśmiechnąłem w duchu i wyszczerzyłem do niej, należała bowiem do tych z rodzaju atrakcyjnych i pociągających. Zaniepokoiły mnie jednak jej słowa, którymi się do mnie zwróciła: „Pamiętasz, co zdarzyło się pewnego lata?”. Mój niepokój spotęgowało dwoje malców o wieku i płci nieokreślonych, czepiających się mych nogawek i popiskujących „Tata! Tata!”. Magistracki zegar tykał nieubłaganie, więc po przeciągającej się szamotaninie, zmuszony byłem do podjęcia desperackich kroków, popychając całą trójkę w szyb popsutej windy. W odruchu serca wrzuciłem za nimi kanapki (nie wiadomo przecież ile spędzą czasu w tym szybie, zanim i jeśli w ogóle ktoś ich stamtąd wyciągnie) oraz termos z kawą (z nadzieją, że nie doszło do uszkodzenia ciała).

8.15 – 10.25

Straciwszy zbyt wiele cennego, urzędniczego czasu na powyższy incydent, wpadłem jak burza do biura, w przelocie witając się ze współpracownikami, nie podpisawszy się nawet na liście obecności . Nie zrobiłem tego z dwóch powodów: po pierwsze, odrobiłem w ten sposób choć cząstkę zmarnowanego czasu, po drugie słyszałem, że jeden taki coś/kiedyś niefrasobliwie podpisał i do dziś na ulicy wołają na niego „ubek”. Niezwłocznie przystąpiłem do przygotowywania swego stanowiska pracy. Uruchomiłem w tym celu komputer i przystąpiłem do wpisywania hasła. Jako, że wnętrze mego komputera zawiera mnóstwo cennych danych, pism, projektów, opracowałem własny system ochrony tych danych przed dostępem do nich przez niepowoływane do tego osoby. Każdego dnia, pod koniec pracy, zmieniam hasło dostępowe - nie zapisuję go nigdzie, ani nie zapamiętuję go, by być pewnym, że nie zdradzę hasła w chwilach słabości, w czasie pomroczności umysłowej lub będąc poddawany torturom. Przy próbie zalogowania do swej stacji roboczej wykorzystuję metodę wpisywania cyfr i liter, wciskanych w dowolnej kolejności metodą „na chybił-trafił”. Przeważnie zajmuje mi to trochę czasu, dziś jednak poszło dosyć gładko, gdyż słowem-kluczem okazał się wyraz powszechnie uznawany za obelżywy i wulgarny.

10.25-10.37

Po zakończonym sukcesem zalogowaniu się do swego komputera następuje cierpliwe oczekiwanie na uruchomienie się systemu, co zajmuje około 17 minut (o ile nie włączy się aktualizacja oprogramowania antywirusowego, który zainstalowali nam nasi informatycy – wówczas można oddać się zupełnie innym czynnościom niż praca na komputerze na jakieś 45 minut, doliczając do tego restart komputera i rozpoczynanie procedury od nowa).

10.37-11.05

Pierwszą czynnością jaką zawsze wykonuję jest sprawdzenie wiadomości na służbowej skrzynce mailowej. Jest to czynność wymagająca skupienia i spostrzegawczości, z racji otrzymywania niezliczonych ilości niepożądanych informacji handlowych, ofert zakupu rolexów, tabletek na potencję, zachęty do powiększenia sobie tej części ciała, którą nazywam berłem, krzykliwych informacji o wygranej w konkursach, w których nie brało się udziału oraz wiadomości od bliżej nieznanych mi osób piszących w dziwnym narzeczu „ja być bogata szejka, ja robić z Tobą deal, Ty być w szok, jak Tobie to opłacać”, itp. Po przefiltrowaniu i usunięciu niechcianego spamu, który nie wiedzieć czemu nie jest blokowany przez zainstalowane przez naszych informatyków filtry (informatycy to zdaje się u nas jakaś odrębna, uprzywilejowana kasta, porozumiewający się z resztą pracowników w sposób niezrozumiały, akcentując przy tym dwa magiczne słowa: „nie da się” oraz „to jest niekompatybilne”), przystępuję do odpisywania na mail od szejka. Pamiętając z regulaminu pracy, że wypowiedź i charakter rozmowy/odpowiedzi powinien być dostosowany do poziomu interlokutora /adresata, odpowiadam szejkowi w jego stylu: „ja dużo cieszyć się z Wasza propozycja, Ty mieć dużo petrodolary, my tu nie mieć dobra kino ani aquapark nie mieć także, Ty wybudować u nas kino i aquapark, my się cieszyć”.

11.05-13.54

Z moimi biurowymi kolegami przystępujemy do pracy koncepcyjnej. Rozmawiamy o tym jak efektywnie będziemy pracować , planując zadania na cały tydzień, wysuwając śmiałe pomysły, odrzucając śmiałe pomysły, wykazując się inicjatywą oddolną oraz umiejętnością pracy zespołowej. Rozmawiamy też o antykoncepcji. Naszą burzę mózgów określiliśmy jako stosunek przerywany, częściowo przyjemny lecz nie do końca spełniony – a to z racji ciągłych telefonów i wizyt różnych osób w naszym biurze:

11.33. Ktoś puka i powoli wsuwa głowę przez wpółotwarte drzwi, pytając czy może wejść. Nie jesteśmy z tego zadowoleni, gdyż przerwano nam omawianie bardzo ważnej kwestii, ale jesteśmy zobowiązani do przyjaznego traktowania petentów, więc nie dając po sobie poznać naszej irytacji, przybieramy służbowy i wyćwiczony uśmiech i odpowiadamy, że tak, owszem. Niespodziewany gość okazał się akwizytorem (nikt nigdy nie spodziewa się wizyty akwizytora i przeważnie jest się na takie okazje nie przygotowanym), oferującym komplet fantastycznych noży, które tną, siekają, produkty żywnościowe, papier, tapicerkę samochodową, obicia foteli lub kanapy, mogą służyć do samoobrony, rozwiązują rodzinne spory, po wbiciu w ścianę sprawdzają się jako ozdoba lub wieszak, nie wymagają czyszczenia, nigdy się nie tępią, posiadają atest chińskiego sanepidu i wiele innych plusów, przy jednoczesnym braku jakichkolwiek minusów. Jesteśmy zmuszeni przerwać ten potok słów, ponieważ rozmowa z tym osobnikiem nie koreluje merytorycznie z zakresem naszych czynności, jak również według przepisów wszelka akwizycja czy handel obnośny na terenie urzędu jest zakazana. Informujemy o tym akwizytora, który jednak pozostaje głuchy na nasze delikatne sugestie opuszczenia przez niego biura, stając się coraz bardziej werbalnie napastliwy i nieprzyjemny w obyciu. Ponownie ratunkiem okazuje się szyb windy, w kierunku którego delikatnie acz stanowczo popychamy rzeczonego akwizytora. Pozostaje mieć nadzieję, że spadające komplety fantastycznych noży, nie dokonały dodatkowych uszkodzeń przebywających na dnie szybu osób, będących rzekomą moją aczkolwiek nie zidentyfikowaną w przestworzach mej pamięci pamiątką z pewnego lata. Kontynuujemy przerwany wątek naszej pracy koncepcyjnej.

12.17. Rozlega się dzwonek telefonu. Przy wykorzystaniu spinaczy biurowych dokonujemy losowania, który z nas trzech, powinien odebrać telefon. Padło na kolegę z biurka naprzeciwko. Nie zdążył. Telefon zamilkł. Zastanawiamy się, czy niewykorzystana przez niego szansa, przechodzi na kolejny raz, czy dokonamy wówczas drugiego losowania. Pamiętając o tym, że dobra atmosfera w biurze wpływa na efektywność w pracy, ustalamy, że damy koledze jeszcze jedną szansę.

12.34. Odwiedziła nas koleżanka z innego biura. Jest to kobieta, przy której zaczynam zachowywać się jak zwierzę – mam ochotę ugryźć ją w kostkę, ewentualnie przegryźć jej krtań. Przyszła służbowo. W charakterystyczny dla siebie sposób niezrozumiale wyrzuca z siebie bełkot poleceń (oho, ho ho, ktoś tu chyba myśli, że jest naczelnikiem). Słów jej jak zwykle nie jesteśmy w stanie zrozumieć, ani pojąć logiki rządzącej jej umysłem, gdyż kolejne jej zdania są dokładnym zaprzeczeniem poprzednich. Polecamy jej, by wyszła, wróciła do swego biura i wróciła tu ponownie, gdy myśli jej będą stanowić jakąś względną stałość, a nie stanowiły rozsypanki jak wyspy Kiribati.

12.44. Wróciła. Jako, że jest to wizyta służbowa, jesteśmy zmuszeni cierpliwie ją wysłuchać. Rezultat niestety jest taki jak poprzednio, z tym, że nasza irytacja znacznie większa a prośba o wyjście, przemyślenie i powrót, jakby nieco ostrzejsza.

12.55. Wyżej wymieniona koleżanka pojawia się w naszym biurze z zadziwiającą regularnością 10-cio minutową. Choć budzi to nasz podziw, jak również jej upór i konsekwencja, nie zmniejsza jednak naszej irytacji, powodując zagęszczenie atmosfery, przez co staje się ona nieprzyjemna, co jak wiadomo nie wpływa pozytywnie na efektywność pracy. Podobnie jak domniemana matka moich domniemanych dzieci oraz akwizytor, z którym nie łączyły mnie nawet domniemane zażyłości, koleżanka kończy w szybie windy.

13.10. Nastąpiła seria telefonów i rozmów telefonicznych, w których brał udział kolega z biurka naprzeciwko, podczas których za każdym razem tłumaczył, że „nie, nie jest to szwalnia tylko wydział kultury”. Po którejś kolejnej pomyłce telefonicznej w swej odpowiedzi zamienił literkę „w” na „r” w wyrazie „szwalnia”, a po „wydział kultury” dodał słowo powszechnie uznawane za obraźliwe i że coś komuś zrobi z nogami, czy gdzie głęboko je wsadzi jak jeszcze raz zadzwoni z pytaniem o szwalnię. W pełni zrozumieliśmy powody jego irytacji i przymknęliśmy oko na takie zachowanie, lecz tego, że bez losowania sam odbierał wszystkie telefony, po tym jak łaskawie pozwoliliśmy na drugą szansę, darować mu nie mogliśmy. Szyb windy nam się powoli zapełnia.

13.54-14.30

Zostaliśmy w biurze tylko we dwóch. Uznaliśmy, że w takiej sytuacji pracę koncepcyjną należy przerwać, bo to już nie to samo. Zgłosiliśmy w kadrach, fakt zaistnienia wolnego etatu, na stanowisku zajmowanym do niedawna przez kolegę naprzeciwko mego biurka. O drugim wolnym etacie po koleżance z innego biura nic nie mówiliśmy – a co to nasze biuro, phiii? W administracyjnym zgłosiliśmy usterkę windy, określając to naszą troską , by dokonać naprawy jak najszybciej, zanim dojdzie do jakiejś tragedii i nie daj Boże, ktoś tam jeszcze wpadnie. Chcąc wykazać w również takich sprawach kompetencje i szeroką wiedzę na różne tematy zasugerowaliśmy, że prawdopodobnie mogło coś w szybie windy utknąć i że może być tego kilka sztuk.

14.30–15.30

Krótka narada u naczelnika podsumowująca dzień pracy (nie obyło się bez zaocznie dokonanej reprymendy dla nieobecnych w sposób nieusprawiedliwiony osób). Nie wspominaliśmy o windzie. Wszyscy zgodnie uznaliśmy, że innowacja jaką jest „fotografia dnia pracy” to wspaniały wynalazek, który pozwala wykazać się nam i pochwalić osiągnięciami jakich dokonaliśmy w ciągu całego roboczego dnia. Mój arkusz uznano za wzorcowy i poproszono o głośne odczytanie przy wszystkich. Podkreśliłem przy tym, że wobec takiego ogromu zadań i wyzwań jakie każdego dnia stawiane są w naszej pracy oraz mego zaangażowania w sumienne wykonywanie zadań służbowych, nie wykorzystałem nawet przysługującej 15-to minutowej przerwy,  nie korzystałem ze służbowej latryny ani nie piłem nawet kawy, o której notoryczne picie i nic nierobienie przez cały dzień powszechnie oskarża się nas niedocenianych urzędników. Owacjom na stojąco nie było końca.


P.G. (Inspektor)



2 komentarze:

  1. nice mr. Dibbler :)) (Evil D.)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czyli jednak fotografia jest potrzebna jak cholera :)

    OdpowiedzUsuń