czwartek, 4 lutego 2010

"Bida musi pofolgować, czyli na Szlaku Hańby"


Poniżej fragmenty niesamowitego wywiadu z pisarzem Januszem Głowackim o tym jak się kiedyś piło...

Paweł Smoleński: Piło się w PRL, oj, piło.
Janusz Głowacki, pisarz: A co panu złego wódka zrobiła?
- Modne były dwa hasła, takie trochę z epoki saskiej: "Pić, pierdolić, nie żałować, bida musi pofolgować" albo "Trzeba dużo pić i jebać, żeby się z nędzy wygrzebać".
- Z tym "wygrzebaniem" to niekoniecznie logiczne.
- Tu bym polemizował. Może na trzeźwo - owszem, ale jak się człowiek napije - to już ma głęboki sens. Więc się piło. Romantycznie albo tragicznie, albo antykomunistycznie, albo przez rozum. A także dla przyjemności. Dookoła bieda codzienna, chamstwo, kłamstwo, brak perspektyw. "Tylko wódka zapomnienie da" - jak śpiewał harmonista w filmie Hasa "Pętla" według opowiadania Marka Hłaski. Narzeczona zdradza - seta, nie ma na buty - sto pięćdziesiąt, cenzura zdejmuje książkę - pół litra, przyjaciel zakapuje - półtora, nasi przegrywają z Ruskimi w nogę - trzydniówka.

Krążył taki poemat pod tytułem "W dupę nam dali", zaczynał się tak: "W dupę nam dali, my krzyczeli, my płakali. Ale na to, żeby oddać, my za mali ". Myślę, że ten lament pięknie oddaje poczucie krzywdy i niezasłużonego cierpienia, które i dzisiaj uzupełnione megalomanią jest naszą narodową wizytówką.
- Bardzo wzruszające.
- Cieszy mnie pana wrażliwość. Wie pan, z pijaństwem jest jak z życiem seksualnym. To taka sfera, której państwo nie mogło do końca kontrolować. Napił się człowiek i był wolny, a przynajmniej przez chwilę tak się czuł. Mógł z tej chwilowej wolności korzystać - powywracać wszystkie śmietniki, dopaść jakąś panienkę, powiedzieć do szefa: - Ja cię chromolę! Następnego dnia był kac, przerażenie, ale było też wytłumaczenie: byłem napity! A, jak tak, to wszystko w porządku. Pijanemu się wszystko wybacza, pijanego nie wypada skrzywdzić. Człowiek jest wrażliwy - to pije.
- A wstyd?
- Za co?
- Za ten zapity naród.
- Wódka była naszą polską narodową dumą. Pamiętam film z Garym Cooperem, co to się nazywał "Miłość po południu". Zaprasza Gary Audrey Hepburn do pokoju hotelowego, otwiera bar, a tam bateria wszelkiego dobra. Wyławia wyborową! Przez salę przechodził wtedy radosny jęk: naszą wódkę bierze milioner, naszą, polską, wie, co dobre, chociaż Amerykaniec. Wychodziliśmy podniesieni na duchu, lepsi... i do baru. Pod Orłem albo Pod Cyckami. A dookoła reklamy "Polska wódka - żubrówka" "Bizon - Brandy Wodka". Albo reklama miodu Staropolskiego, a na niej dwa pijane miśki leżą pod drzewem z kieliszkami w łapach. A w gazetach - proszę bardzo - "Druga wojna światowa była dla naszego gorzelnictwa ciężkim ciosem. Ale przemysł spirytusowy ufnie patrzy w przyszłość. Rośnie zaplecze naukowe i kadra wysokokwalifikowanych pracowników". Niemiec wojnę przegrał, bo miał słabą głowę. Francuz też frajer, bo jakieś tam wino pił. Z Ruskami było trochę kłopotu, bo szukali Boga na dnie szklanki i ogólnie nieźle ciągnęli.

- Kto pił?
- A kto nie pił? Piła klasa robotnicza, inteligencja pracująca, młodzież, rządzący i rządzeni, wsadzający do więzienia i wsadzani. Każdy chciał złapać trochę szczęścia. Pamięta pan ten dowcip na budowie. - Panie majster, która godzina? - A wiesz, że ja bym też się napił.
Pili chłopourzędnicy i chłoporobotnicy, pogubieni, powyrywani ze swoich środowisk. Jeden chłoporobotnik zgubił miesięczny na autobus, nie miał na flaszkę, żeby się zastanowić, jak się uratować, i się na kacu powiesił. Piła żulia, ta, którą Leopold Tyrmand zmitologizował w "Złym". Niby przesadził, ale spróbowałby pan wybrać się do kina Praha przy Jagiellońskiej na Pradze na ostatni seans: zaczepki, mordobicie, gra w kreskę: rysowali kreskę na chodniku, a kto na nią stanął, dostawał w mordę. Zresztą - żulia biła nawet na Nowym Świecie. Każdego, kto inaczej wyglądał, a jak się taki nie znalazł, to między sobą. Wola na Ochotę, a Praga na Bródno. Było niebezpiecznie. Wtedy z Tomkiem Łubieńskim zaczęliśmy trenować boks w Gwardii.

A w dworcowych knajpach kusiły zakąseczki: siny tatar, zielone jajko w majonezie i ponury śledzik po japońsku. I hasła nad bufetem: "Wspólną pracą zbudujemy socjalizm", "Alkohol podajemy tylko z zakąską. Uwaga! Wino i piwo zakąskami nie są", "Żeby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatnio".

Piło KC, piło KW. Mieli swoje zamknięte ośrodki. Przecieki z tych kurso-konferencji robiły wrażenie. Pił Sejm. Posłowie z Warszawy wnosili na obrady wódkę w butelkach po wodzie sodowej, a pod koniec dnia spadali ze stołków poselskich. Kiedyś oburzeni posłowie z Katowic zgłosili interpelację do laski marszałkowskiej, że "im się nie podaje alkoholu, a towarzyszom z Warszawy tak".

Opowiadał mi znajomy poeta, że kiedyś w pewnym domu twórczym postanowili zażartować z kolegi. Na noc przed drzwi pokojów wystawiali puste butelki po wódce, a jemu powiedzieli, że tu z gorzałą jak z mlekiem; rano postawią pełną flaszkę. Rano flaszki nie było, więc zrobił piekło personelowi, że go źle traktują.

Dlaczego artyści mieli nie pić? W ogólnej frustracji w modzie było marnowanie zdrowia i talentu. Większości się to udało. Ale tak się składa, że więcej świetnych książek albo filmów powstawało wtedy po pijanemu czy na kacu niż teraz na trzeźwo.

- A skąd brało się pieniądze na wódkę?
- Nie pamiętam, za dużo piłem. Niedawno, jakoś w nocy, jechałem taksówką. Taksówkarz rozmarzył się, wspominając dawne czasy. Opowiadał, że kiedyś robotnik to był pan. W dzień wypłaty brał taryfę, kazał się wozić od knajpy do knajpy i przepijał wszystko. Dzień wypłaty to był święty dzień. "A teraz" - taksówkarz machnął ręką - "ostrzegałem kolegów, że nadejdą takie czasy, że będziemy kłaniać się klientowi. Nikt mi nie wierzył". Wtedy złapanie taksówki to był cud. Ludzie czekali na postojach w długich kolejkach. "Łebki" ratowały sytuację. Podjeżdżali i mówili, dokąd jadą. Jeżeli kierunek pasował, to brali za dwie dychy albo trzy Kiedyś Himilsbach, zresztą napity, podszedł do kolejki i się zapytał: "Kto do Śródmieścia?". Parę osób się zgłosiło. Idą, idą i nic. W końcu jeden pyta: "To gdzie pan ma ten samochód. - Nie mam - odpowiedział Janek - ale nie chce mi się iść samemu".

- Pili głównie mężczyźni?
- Niech pan nie krzywdzi polskich kobiet.
- Kto nie pił?
- Czarne dusze, wrogowie, malkontenci. Nie ufano im.
- "Kto nie pije, ten kapuje"?
- Coś takiego. Najpierw szukano logicznego wytłumaczenia. Uprzejmie pytano, czy pan ma wszywkę, czy okres testowy.
- Esperal? Dla mnie to było jakieś magiczne słowo, ale też obiekt żartów. Nigdy nie widziałem esperalu
- Pan żartuje?
- Ale wiedziałem, że to coś, co zaszywa się w tyłek
- Trochę wyżej i bardziej pośrodku, żeby nie można było dosięgnąć i wydłubać
- I że jak się po tym napije, to można umrzeć.
- Można, ale nie zawsze. Widziałem, jak bardzo znany aktor w czasie prób do mojej sztuki "Obciach" esperal przełamywał. To była piękna ceremonia. Kładł na stole zegarek, lusterko, łyżkę stołową i pół litra. Napełniał łyżkę, wypijał, czekał 15 minut i zaglądał w lusterko, czy na twarzy czerwienieje. Jeżeli czerwieniał, to robił przerwę, przeczekiwał i napełniał kolejną łyżkę. I udało mu się przełamać, więc do premiery nie doszło. Odwiedzaliśmy go potem całym zespołem w domu wariatów.

- A jak ktoś po prostu nie mógł pić?
- Co znaczy: nie mógł pić?
- Chory był na przykład.
- Raz w nocy na bazarze chciałem kupić wódkę, a facet się spytał, ile butelek, a ja, że jedną: "A co, pan jest chory?", potem się spytał, czy chciałbym zakolegować się za stówę z jedną panienką. Nie była za bardzo w moim typie, więc powiedziałem, że nie, wtedy zapytał: "A co, pan jest pedał?". Specjalnie dla chorych powstał dobrze płatny zawód "chlacza". Ktoś, kto sam nie mógł pić albo akurat nie chciał, a miał interes do zrobienia, wynajmował "chlacza". Ten pił za niego i to było akceptowane. Miałem kolegę "chlacza", był doktorem filozofii, tłumaczył Husserla.

- Jak pito?
- Zależało od tego, kto, gdzie i kiedy. Picie było wielowarstwowe, klasowe, choć niekiedy zacierały się granice. Modne było picie z teczki. W PRL wszyscy nosili teczki, i urzędnik, i robotnik, i literat. Wchodziło się do lokalu, zamawiało oranżadę i dolewało do szklanek z teczki, bo alkohol na miejscu był drogi.
Rano widziało się ludzi ustawionych w szeregu. Czekali na otwarcie pierwszego sklepu monopolowego. Wszyscy pod krawatem. Bo krawat służył jako dźwignia, żeby ten pierwszy kieliszek, przy którym trzęsą się ręce, trafił do ust.
Piło się z literatek - setka. Z musztardówek - prawie ćwiartka. Z gwinta - itd., żeby nie zanudzić.
- Moi znajomi pili rumuńskie wino musujące "z ryjka". Trzeba było ułożyć usta w trąbkę jak do cmoka i wtedy bąbelki nie wciskały się do nosa.
- Dosyć smaczna i lubiana była woda fryzjerska na łupież. Piło się ją z tak zwanych "pykówek", buteleczek, które miały wąziutkie szyjki. Podnosiło się ją, odchylało głowę do tyłu, potrząsało, a ona robiła "pyk-pyk-pyk".

Pamiętam scenę z drogerii na Krakowskim Przedmieściu naprzeciwko kościoła Świętej Anny: weszło dwóch kleryków i poprosiło o dwadzieścia wód brzozowych. A sprzedawczyni życzliwie: "O, widzę, że jakieś większe przyjęcie się szykuje". Pito wszystko, denaturat, czyli oślepek
- Próbował pan denaturatu?
- Raz, żeby pokazać, że nie jestem maminsynkiem, nie smakował mi. Podobno dlatego, że nie popiłem mlekiem. Pito dobrze oczyszczoną benzynę lotniczą, czeską politurę. Najbardziej konwencjonalny zestaw: koniak, winiak, jarzębiak, soplica, żytnia i wyborowa z niebieską albo czerwoną kartką. Z win - Alpaga. W lepszym towarzystwie Egri Bikavér, Mistella i Advocat. Whisky zaczęło się później.
- Moi znajomi pili na "zdrowaś Maria". Po to, żeby każdy wypił tyle samo. Powtarzali "zdrowaś Maria", a w tym czasie delikwent lał w siebie tak długo, ile trwało wypowiedzenie tych dwóch słów.
- Sprawiedliwie i po równo.

- Gdzie pito?
- Gdzie Bóg da, czyli wszędzie. Popularny był tzw. Szlak Hańby: między Fukierem na Starówce, a SPATiF-em w Alejach Ujazdowskich. Aktualna nazwa to Trakt Królewski. Znany pisarz Irek Iredyński zaczynał pośrodku, koło południa, elegancko w Europejskim. Tam zbierali się jego wielbiciele, głównie malarze. Pił i nic nie jadł. Namawiałem go, żeby uczynił z tego głodowy protest przeciwko komunie. Potem przenosił się do SPATiF-u, zahaczał o Kameralną i kończył w Ścieku. Ściek był na Trębackiej. Tam ściekała większość artystów, bo był w piwnicy i najdłużej otwarty.

- Pisał pan sporo o SPATIF-ie, że morze alkoholu i pomieszanie kombinatorów, wielkich sportowców, artystów, pisarzy-dysydentów, podsłuchujących ich tajniaków i prostytutek.
- Nigdzie na świecie nie widziałem takiego drugiego miejsca. Pewnie w Moskwie takie były. William Faulkner, zanurzony w Biblii jak mało kto, napisał, że idealny zawód dla pisarza to właściciel domu publicznego. SPATiF i Ściek - to było oczywiście nie aż tak piękne, ale lepsze to niż nic. Dobrze się tam czułem.

Bramkarze - to była wyższa kategoria ludzi. Nieprawda, że na Zachodzie wymyślono zawód selekcjonera, który wpuszcza do klubów, oceniając po wyglądzie. W Polsce taki fach funkcjonował już za komunizmu. Stał taki i mówił: "Pan tu nie wejdzie, w życiu i jeszcze długo nie. A tamten pan - proszę uprzejmie". Jakimi kierowali się kryteriami, nie mam pojęcia. Bo nie chodziło o pieniądze, raczej o władzę absolutną.

Pod koniec lat 70. Janka Himilsbacha bramkarze nie wpuszczali już nigdzie. Nieszczęsny Janek. Niby zawsze pijany, a znał na pamięć cała rozmowę Iwana Karamazowa z diabłem i napisał kilka znakomitych opowiadań.

Jeden utalentowany architekt przepił wszystko, włącznie z płaszczem. Nawet w zimie wychodził z domu w samej koszuli, zawsze z syfonem, że niby wyskoczył na moment po wodę sodową. I rozpaczliwie próbował załapać się na picie.
- Okropne.
- Bo peerelowskie picie było często do dna, do zatracenia. Tak się piło u Zdzisia Maklakiewicza, w tym mieszkaniu, które pokazuje palcem Chrystus, dźwigający krzyż w kościele na Krakowskim Przedmieściu. Tam lądowało nad ranem kilkanaście osób. Prawie nikt nikogo nie znał, a już za chwilę zawierało się przyjaźnie do grobu i spotykało kobietę swojego życia. A rano - straszne przebudzenie. Pierwszy odruch - to sprawdzenie, czy ma się zegarek i portfel. Dwa ruchy, pach, pach. Chwila ulgi, i znów straszne pytanie - kim jest ta kobieta, która chrapie obok?

O kelnerach też warto wspomnieć. Gardzili klientami, bo zarabiali więcej od nich, a trzeba było takiemu nędzarzowi podawać. Z upokorzenia upijali się i bili swoich gości.
- Czyli w knajpach też mogło być niebezpiecznie. Napisałem kiedyś felieton o procesie kelnerów, którzy w restauracji Balaton pobili gości.
Były przecież książki wniosków i zażaleń. Można było próbować się poskarżyć. Co prawda raz mój znajomy poprosił o taką książkę w restauracji z salą bezalkoholową; były takie sale, w nich dopiero pito. Kelner, zresztą dobrze wstawiony, zniknął na kwadrans, a potem przyszedł z anielską miną i mówi: "Książka zażaleń jest, ale w reperacji".
- Najczęściej kelnerzy znajdowali innych zaufanych klientów, którzy pod skarżącą się notatką pisali: "Nieprawda, to gość był kompletnie pijany i agresywny. Zapaskudził ubikację, a obsługa w lokalu jest kulturalna i na najwyższym poziomie". Z kelnerami lepiej było dobrze żyć.

Jak już wszystko było zamknięte, a alkohol się skończył, szło się na metę?
- Na Brzeską albo na Ząbkowską na Pradze. Wszystko o tym wie Marek Nowakowski. Na placu Zbawiciela całą noc siedziały kwiaciarki i w kubłach z tulipanami trzymały flaszki. Taka wódka była zawsze w dobrej temperaturze. Wszyscy o tym wiedzieli, każdy stójkowy. Ale milicja polowała na większą kasę, od pijanych kierowców. Wtedy były ich tłumy. Kiedyś dwa radiowozy się pobiły pod Bristolem, bo do mercedesa wsiadał pijany Niemiec.
- Mówi się, że wódka uczłowiecza.
- To to z całą pewnością, ale też odmózgawia.

- Pamięta pan toasty?
- Kilka. "Po łyku dla odwyku", "Po szklanie i na rusztowanie", "Dajmy sobie po nerach", "Jeszcze po szkopku i spotkamy się w żłobku". Oczywiście - "No to chlup w ten głupi dziób". Eleganckie - "Żegnaj rozumie, spotkamy się jutro" i chamskie - "Zdrowie naszych pań, bo jak nasze panie będą zdrowe, to i my będziemy zdrowi".

Wódka może rozbudzić wyższe uczucia, ale raczej na krótko. W tym PRL-owskim piciu była jakaś gigantyczna odgórna hipokryzja. Bo z jednej strony władza prowadziła niby te wszystkie akcje antyalkoholowe, niby uświadamiała, wieszano afisze i plakaty, były pogadanki i poradnie antyalkoholowe. A z drugiej strony doskonale wiedziała, jak wielki procent dochodu narodowego pochodzi z wódki. I że człowiek pijany słaby jest, zmęczony i łatwy do rządzenia. Więc władza kombinowała, że dopóki nie zabraknie wódki, to komunizm nie jest zagrożony. Wie pan, to wszystko jest niby zabawne, lecz w gruncie rzeczy należał by się rozpłakać.

- Był taki film dokumentalny Marka Piwowskiego...
- ...nazywał się "Korkociąg"; wstrząsający, pokazujący, czym w istocie jest pijaństwo. Jeździłem wtedy z Piwowskim do Tworek, do pacjentów alkoholików. W tym filmie jest delirium tremens i agonia poalkoholowa. Albo taka przejmująca scena: pacjenci chodzą wkoło pokoju, jeden zgubił kapeć, więc następny podnosi go i wpatruje się z tak niesamowitą uwagą, jakby ten kapeć coś mu przypominał, coś otwierał. Oni mieli mózgi kompletnie zniszczone przez alkohol, nie wiedzieli, że kapeć to kapeć.
- I zbyt długo ten film nie gościł w kinach.
- Tego akurat nie pamiętam. Ale bardzo możliwe. Po co władzy był taki film?

W czasie sławnego strajku w Stoczni Gdańskiej, przy okazji obchodów którego PiS-owcy polowali na Wałęsę, Komitet Strajkowy wydał zakaz picia w Stoczni. Zupełny i całkowity. Flaszki w celach prowokacyjnych ubecja próbowała podrzucić. Próbowali też najbliżsi - z miłości. Widziałem, jak kobieta podawała mężowi przez zakratowaną bramę do Stoczni schowaną w koszyku z jedzeniem flaszkę. A on tę flaszkę wyciągnął, długo oglądał i zaczął powolutku wylewać. A dookoła straszna cisza. Wszystkie rozmowy się urwały, wszyscy patrzą. Tylko kobieta zza bramy krzyczy: "Ludzie! Nie pozwólcie mu tego wylać! On musi pić! On jest alkoholik!". Myślę, że ta scena przydałaby się w filmie "Człowiek z żelaza".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz